Bardzo dobra pierwsza połowa, gdzie wnioski nie są podane na tacy, ale wynikają z błyskotliwych, niejednoznacznych obserwacji i epizodów. Niestety, wraz z przyjazdem rodziców narzeczonego film zamiast się rozwijać, utyka w patetycznych puerorach, wygłaszanych przez bohaterów, kiedy to każdy ODBYWA ROZMOWĘ z każdym. Poza przyszłą panną młodą, która wydaje się być na to zwyczajnie za głupia.
Mam chyba podobne odczucia.
Poza tym, wydaje mi się, że film jest mimo wszystko autorom nie udało się wyjść poza rasistowskie stereotypy. Nie wprost, ale jednak. Ona: wystarczy, że jest biała. Od Murzyna wymaga się by był geniuszem. Człowiekiem nieskazitelnym itp. Czarny musi być naprawdę kimś, by dostać białą, o której walorach w zasadzie nic nie wiemy, poza tym, że pochodzi z solidnej amerykańskiej rodziny.
W sumie masz racje... Ale film w końcu robili biali, którym i tak się wydawało że są super postępowi. A o białym dziewczęciu wiemy jeszcze tyle, że było irytującą, naiwną idiotką. Ideał kobiety - jak na tamte czasy.
Zgadzam się. Tak nawiasem mówiąc, źle wróżyłbym temu związkowi choćby z racji dużej różnicy wieku.
Coś w tym jest. Mimo to uważam, że Katherine w roli Johanny była przeurocza, świeżutka, o gołębim sercu, choć nieznająca życia zupełnie. I do tego prześliczna. Przypominała mi nieco Romy Schneider.
Irytowało mnie natomiast to, że Amerykanie zawsze muszą zakochiwać się w parę dni i brać ślub, a potem płakać, ile to u nich jest rozwodów.
Bo to był 1967 rok i całkiem inny kontekst, teraz nam jest mówić dużo łatwiej, ale to naprawdę dojrzały obraz w kontekście do sytuacji politycznej wtedy panującej.
na odwrót jest - druga połowa jest lepsza głownie dzięki roli Spencera Tracy i jego dialogu z Beah Richards, film się ślimaczy przez pierwszą połowę, gdzie sprawia wrażenie głupiutkiej komedyjki